0
Gollum 8 marca 2014 20:42
Węgry za 4,5 tys. zł, na cztery osoby za dwa tygodnie, czyli po 1125 zł od osoby. Da się, ale nie polecam; odchorowuje się to długo. Ja odchorowałem...

Węgry dlatego, że chłodniej niż za Górami Dynarskimi, a ja miałem pozawałowy lekarski zakaz przebywania w tropikach Południa. Znajomi proponują Turkeve. Jest tam ośrodek opanowany przez Polaków. Panuje tam ogólna komuna, czyli wszyscy razem jedzą, razem piją (dużo), razem moczą się w termalnych basenach. Ale my jesteśmy „odludkami” i wolimy wszystko to robić w swoim rodzinnym gronie.

No to szukam czegoś innego. Najlepiej nad wodą, co w węgierskich warunkach oznacza Balaton. Parę lat wcześniej, jadąc na Chorwację, zapłaciliśmy w Siofok za nocleg jak przysłowiowy Żyd za wysłodki, więc obawiałem się, że nie znajdę nic ciekawego, czyli taniego. I rzeczywiście, wielodniowe szukanie ofert nie przynosi efektów. Dopiero gdy, zrezygnowany, sięgnąłem po „sieciówki”, udało się. W Keszthely znalazłem tanią kwaterę, po tysiąc za tydzień. Potem od firmy dostaję maile, a w nich prognozę pogody, okoliczne atrakcje turystyczne i kalendarium imprez, jakie będą się tam odbywały.

W internecie stoi, że węgierskie ceny są zbliżone do polskich. To cztery tysiące – stawia sprawę trzymająca rodzinną kasę żona. Cztery tysiące zł na dwa tygodnie siedzenia, to może się udać, ale my lubimy jeździć. W ostateczności zgodziła się na 4,5 tys. zł. Skąd takie kwoty? Ano żona została businesswoman po godzinach i wpakowała kupę kasy (ok. 7 tys. zł) w gabinet terapeutyczny, stąd aktualnie z pieniędzmi było krucho. Ale wakacyjny wyjazd to świętość.

Na wyjazdach z kolei kasę trzymam ja i ja je organizuję. No to skoro nocleg mamy, to trzeba wymyślić trasę. Zwykle co rugi dzień się moczymy w wodzie i co drugi gdzieś się wypuszczamy. Z wyjazdów zaplanowałem Budapeszt, Hegyestu, Heviz, Fenekpusztę, Kis-Balaton, Salfold, Tihany, Tapolcę i Plitvice. Tak, te Plitvice. Uznałem, że te 300 km z hakiem to niewiele, jak na europejskie warunki.

Za zaplanowane pieniądze za cholerę nie udałoby się przeżyć, gdyby trzeba było wszystko kupować. My wszakże mamy opracowany patent: w kraju przygotowujemy półprodukty w postaci duszonego mięsa w słoikach. Na miejscu dodajemy ryż, kartofle lub inna skrobię oraz mnóstwo lokalnej zieleniny i obiad gotowy. Jest to też oszczędność czasu.

Jedziemy przez Rzeszów, Barwinek, Preszów, Koszyce, na Węgrzech podróżujemy ile się da autostradami. Ale na Słowacji nie. Za przejazd 20 km kupować tygodniową winietę – nie opłaci się. Dlatego w Preszowie pilnie baczę, szukając drogowskazu na trasę nr 68. To stara droga do Koszyc, teraz umiejętnie schowana, by kierowcy trafiali na autostradę, a na jej końcu w „objęcia” policji, która odpowiednio ukarze, jeśli się nie ma winiety. Ja na szczęście wiem z internetu, gdzie tej drogi szukać i znajduję drogowskaz. Trasa 68 jest dość kiepska jak na słowackie warunki, a jak na polskie całkiem przyzwoita.

W Koszycach bez trudu przejeżdżamy przez miasto w kierunku na Węgry. Tuż za granicą kupujemy winietę na autostrady węgierskie. Niedrogą w porównaniu ze słowacką, a tym bardziej z opłatami w Polsce i Chorwacji. Przed Miszkolcem wpadamy na autostradę i będziemy nią jechać prawie do końca. Podczas popasu na parkingu za Budapesztem dzwoni właścicielka naszego lokalu, zaniepokojona naszą nieobecnością. Gdy pojawia się skręt na Keszthely, zjeżdżamy i paręnaście minut później jesteśmy na miejscu.

Mieszkamy w oryginalnym... bloku letniskowym. Czterokondygnacyjna budowla z parkingami na parterze składa się z kilkudziesięciu „mieszkań” składających się z przedpokoju z kuchnią, pokoju, pokoiku klitki oraz łazienki. I balkonu. Ciasne toto, ale na warunki letniskowe w sam raz. Pewnie kiedyś należało to do jakiegoś dużego zakładu, a potem wszystko zostało wykupione. No, chyba że od początku każda klitka należała do indywidualnego właściciela, bo na klatkach schodowych są stare domofony.

I od razu po wypakowaniu i zjedzeniu czegokolwiek idziemy w miasto. Akurat odbywa się festiwal produktów lokalnych. Ale mnie co innego chodzi po głowie. Policzyłem, że prawdopodobnie nie wystarczy nam pieniędzy! I najgorsze, że tę informację muszę dusić w sobie. Gdy powiem dzieciom, będą miały popsute wakacje, bo się będą martwić razem ze mną. Powiem żonie – będzie jeszcze gorzej. Bo ma ona język bardzo niewyparzony i mocno kogoś zranić to dla niej żaden problem. Często zdarza się, że nagle ktoś posmutnieje, a ona się dziwi, dlaczego, przecież ona niczego złego nie powiedziała. Wolę zdusić wszystko, niż patrzeć na smutne dzieci i zonę rzucająca co chwila, że tego nie kupimy, tamtego też nie, że będziemy głodować itp.
Nie dziwcie się więc, że gdy wszyscy się cieszyli, ja ni stąd ni zowąd wybuchłem. Udało mi się to zwalić na stres całego dnia za kierownicą, ale potem też parę razy zdarzyło mi się być zbyt nerwowym.

Że będzie źle, przekonałem się już następnego dnia. Okazuje się, że wszystkie plaże są płatne. Wysoko płatne! Całodzienny bilet kosztuje coś koło 10 zł od osoby. I gdy rodzina się pluska, ja cichcem dzwonię do Krisztiny, właścicielki naszego lokalu, pytając o Western Union. Trzeba wszak będzie prosić dziadków, by nas wsparli.

Policzyłem, że aby nam wystarczyło kasy, nie możemy wydawać dziennie więcej niż ok. 35 zł. Oczywiście bez żadnych wycieczek. Prawie tyle, ile wynosi opłata za plażę... Ale może jest plaża darmowa? Łażąc po okolicy znalazłem ją! O ile można to nazwać plażą. Owszem, brzeg jest krótko przystrzyżonym trawnikiem, ale aby dojść do wody, trzeba przejść przez jakieś trzy metry „plaży” z czegoś pośredniego między żwirem a budowlanym gruzem, ze wskazaniem na to drugie, a potem takiej samej szerokości linię błota. No i sama woda też do krystalicznych nie należy. Hydrobiolog by ja nazwał superhipertroficzną, bo woda hipertroficzna w lubelskim zalewie to kryształ w porównaniu z wodą balatońską.

Na szczęście skąpa żona pewnie zaakceptuje możliwość darmowego plażowania. Tak też się stało. Ale po wizycie w sklepie okazało się, że może się uda. Bo wydałem coś koło 20 zł. Dycha przechodzi na następny dzień. I tak codziennie liczyłem, ile jeszcze nam zostało i ile przechodzi na kolejne dni. Kwoty do wydania każdego dnia systematycznie rosły. Nawet pozwoliłem sobie na fanaberię w postaci flachy wina. Najtańszego, ale węgierskiego.

Kupowaliśmy chleb, mleko, jakąś wędlinę, ser, warzywa ze szczególnym uwzględnieniem taniej papryki. I mnóstwo owoców. Owocożerny syn jest w stanie pochłonąć ich każdą ilość. Szczególnie brzoskwiń, a w markecie, gdzie się zaopatrywaliśmy, praktycznie codziennie były promocyjne owoce. Brałem ich po dwa, trzy kilo i znikały w jeden dzień.

Aby jeszcze bardziej zminimalizować koszty, połączyłem wycieczki. Drogą Tapolcę z podziemnym jeziorem może uda się cichcem zachachmęcić, a Tihany, Salfold i Hegyestu połączymy w jedną. Z najdroższym Plitvic zrezygnować nie mogę, bo się rodzina na nie napaliła.

Dzień wygląda tak: wstaję, idę do sklepu, potem wstaje reszta, jemy śniadanie i nad wodę. Potem obiad, po obiedzie znów nad wodę, a po kolacji spacer po mieście.
Mnie jakoś ciekawe przygody omijały, ale żona je miała. Raz obok przepłynął jakiś stwór z rybą w zębach. To oczywiście zaskroniec. Drugim razem takiż zaskroniec płynął w jej stronę, a gdy już był blisko, nasyczał na nią i uciekł. Opowiada o tym do dziś.

Heviz
Nie można ominąć ciepłego jeziora w Heviz. To jedziemy. Dojechać łatwo, gorzej z zaparkowaniem samochodu. Tam, gdzie nie ma zakazu, wszystko zapchane. W końcu wyjechaliśmy prawie za miasto i znaleźliśmy miejsce. Idąc w stronę jeziora, widzimy tłumy z dmuchanymi kołami lub piankowymi „kijami”. I przy każdym sklepie na wystawach leży właśnie to. Czyżby nikt tu nie potrafił pływać? Dopiero na miejscu, po kupieniu drogich (jak na nasze możliwości) biletów okazuje się dlaczego; przy brzegu jest 3,5 metra głębokości. Cokolwiek do utrzymywania się na wodzie jest koniecznością. Tymczasem w kasie mówią mi, że jak wszedłem, to już nie mogę wyjść, by kupić jakieś koło, chyba że kupię drugi bilet. Ale na miejscu jest wypożyczalnia. No to wypożyczam trzy koła. Ja nie biorę. Będzie taniej...
Woda bardzo ciepła, 36 stopni, choć mogłaby być bardziej gorąca. Ale cóż, taka tu jej temperatura, a nie inna. Rodzina się moczy w wodzie, ja też, choć częściej chodzę po brzegu i fotografuję kwitnące w jeziorku lotosy. Kiedy już się wymoczyliśmy i zbliżał się koniec (bilety czasowe), którego przekroczenie groziło dopłatą, wracamy. Po drodze dzieci jeszcze poszalały na oryginalnym placu zabaw, a żona, specjalistka integracji sensorycznej stwierdziła, że gdyby takie place były wszędzie, nie miałaby pracy, bo wszyscy byliby pod względem integracyjnym w porządku.

Fenekpuszta
Pojechaliśmy tam z dwóch powodów. Ten ważniejszy to pozostałości rzymskiego miasta, a mniej ważny to stacja ornitologiczna. Na miejscu widzimy pozostałości potężnej bramy, ale gzie reszta? Grupka cygańskich niewątpliwie dzieci wyjaśnia nam, że musimy iść na prawo. I rzeczywiście, natrafiamy w kilku miejscach na fundamenty jakichś budowli. Skaczemy po kamieniach, robimy zdjęcia i wracamy do bramy. Tam to samo. Podglądamy tez niemieckich archeologów, którzy coś odkopują w okolicy.
Stacja ornitologiczna to stolik, parę krzeseł i kilka rzędów sieci rozciągniętych w trzcinach. Z sieci wyciągane są schwytane ptaki, wkładane głową w dół po pudełek po filmach, mierzone, ważone, obrączkowane i wypuszczane. Oprócz nas pracę ornitologów ogląda grupa Rosjan. Zaraz idą dalej, a my jeszcze zostajemy. Żona na ornitologii się zna, z tej dziedziny pisała magisterium, ja też cokolwiek się znam, więc próbujemy dyskutować. Trochę jak gęś z prosięciem, bo oni po angielsku kiepsko, po rosyjsku wcale a my po angielsku jak oni i po rosyjsku. Ale gdy rzuciłem parę nazw łacińskich, przekonali się, że my nie jesteśmy zwykli laicy, więc nam pokazali swoje muzeum w budynku stacji kolejowej. Owszem, muzeum mikre, trochę jaj, trochę gniazd i wypchanych okazów i tyle. Ale że robią to praktycznie społecznie, to wypada pochwalić i się pozachwycać. Jeszcze tylko parę melonów i arbuzów od ulicznych sprzedawców (ale drogie!) i wracamy.

Kis-Balaton
To ptasia mekka. Ale nie teraz, lecz podczas przelotów. Ale i teraz mam nadzieję spotkać tam coś ciekawego. Na ibisy ani pelikany nie liczę, ale na czaple białe i ślepowrony to i owszem. A tu nic! Nawet zwykłej kaczki! Jedyne, co ciekawego spotkaliśmy, to tłumy martwych szczeżui wielkich, w Polsce bardzo rzadkich. Wiem, że to ten gatunek, bo cokolwiek się interesuję malakologią. Był sierpień, lato gorące, w wodzie zabrakło tlenu i małże się po prostu udusiły. Wzbudziłem cokolwiek sensację, wyciągając z wody muszle. Ale musiałem; szczeżuja wielka ma w przeciwieństwie do innych małży, także innych szczeżuj, bardzo kruche muszle i moje zbiory już popękały.
Na szczęście tuż przy wyjściu zobaczyłem ptaki. Z charakterystycznego mostu widać rozlewisko, na którym w oddali widzimy stado gęsi. Nieco bliżej łyski, trochę kaczek, a w pewnym momencie – czapla biała! Podleciała blisko, siadła i niczym się nie przejmując, zaczęła pozować. Oj, napstrykałem jej fotek że hej. Potem śmiałem się z siebie, bo na Węgrzech zobaczyłem jedną czaplę białą, a w Polsce, jadąc do szkoły na zajęcia, codziennie widziałem minimum dwie, a raz to nawet sześć.
Chcieliśmy jeszcze zobaczyć farmę bawołów, ale okazało się, ze bilety są piekielnie drogie. No to popatrzyliśmy na nie z oddali. Z bliska zobaczymy je w Salfold. Za to ciągnące się po horyzont pole słoneczników zobaczyliśmy i sfotografowaliśmy.

Salfold
Pojechaliśmy tu z dwóch powodów. Pierwszy to zobaczyć stare węgierskie rasy, czyli owcę świdrorogą, krowy o gigantycznych rogach, potężne psy pasterskie komondory i małe pumi. No i czarne bawoły, które tylko z daleka widzieliśmy na farmie. Drugi powód to obejrzeć stare węgierskie budownictwo wiejskie, bardzo ładnie odrestaurowane. Bo Salfold to nie tylko stacja zachowawcza tradycyjnych gatunków, ale także węgierski Mięćmierz, z tą różnicą, że do wsi pod Kazimierzem rożni forsiaści sprowadzili stare domy, a w Salfold one stały od zawsze.
Najpierw zwierzaki. Z obawą wchodzę kupować bilety; wiecie dlaczego... I oglądamy to wszystko Oprócz wymienionych gatunków były jeszcze rude włochate świnie, kury z szyjami bez piór, do tego osły, konie, kozy, gęsi i kaczki. Wszystko zostało obejrzane i sfotografowane, co się dało (owce i kozy) także pogłaskane. Szczególnie jedno zdjęcie wyszło przecudne. To piesek puli z zaniedbaną sierścią, że wyglądał normalnie jak... mop. I za mop można go było uznać, gdyby nie nos...
No i przeszliśmy się po wsi. Od razu widać, że węgierska wieś od dawna była znacznie zamożniejsza niż polska. Dziewiętnastowieczne domy są solidne, murowane, gdy nasze to przeważnie drewniane, skromne i bardzo skromne.

Tihany
Półwysep Tihany to obowiązkowy punkt wycieczek nadbalatońskich. Z kilku powodów; klasztor, skalne gejzery, hodowla gigantorogiego bydła, dwa jeziora i pola lawendy, które koniecznie chce zobaczyć żona.
Ale zaczynamy od paprykowego domu. Budynek cały obwieszony suszona papryką. W drugim tylko jedna była obwieszona. Klasztor ma tysiąc lat, ale kompletnie przebudowany w pospolitym na Węgrzech i w Polsce baroku. Oczywiście spod klasztornych murów trzeba obejrzeć panoramę Balatonu. I iść dalej. Przy trasie na skalne gejzery widzimy nieznane u nas drzewa, pigwy (prawdziwe, nie pospolite u nas, znacznie aromatyczniejsze pigwowce) i nieszpułki. Tylko fotografujemy, bo jeszcze niedojrzałe; dojrzewają późną jesienią. Ale migdały są już dojrzałe. Te są zbierane, zrywane i pakowane do plecaka. Wszędzie, nawet ordynarnie zbierane i zrywane z drzew przyulicznych. Jak syn jest owocożerny, tak moje dziewczyny są orzechożerne.
Skończyła nam się woda, a grzało niemiłosiernie. Do tego stopnia, że wymiotło nawet sprzedawców ze sklepów. W każdym razie ja nie mogłem znaleźć nikogo. W końcu jeden się napatoczył żonie, co to z obcych języków to ani w ząb. Ale była tak zdesperowana, że podeszła do niego i powiedziała jedno słowo: łoter. Dostała.
Zobaczyliśmy potężne węgierskie bydło, tym razem z bardzo bliska. I idziemy zobaczyć gejzery skalne. Szlak dokładnie poprowadzi. Najpierw wiedzie przez bardzo gęsty las, coś jak dżungla. Ledwie z niego wychodzimy – pierwszy gejzer. Kupa kamieni! Nie powiem, zawiodłem się. Myślałem, że to będzie co innego. Nie bardzo sobie potrafiłem to wyobrazić, ale bynajmniej nie jak taki stos głazów. Potem druga i trzecia kupa, czyli skalny gejzer i wychodzimy z lasu. Teraz według mapy i przewodników mają być pola lawendy. Tylko gdzie? Owszem, winnice są ale lawendy ani widu ani słychu. W końcu znajdujemy paręnaście żałosnych krzaczków obok winnicy. I to ma być wszystko?
Jak się okazuje tak. Ale może będą dalej? Idziemy. Nagle z drzew wylatuje para ślepowronów. Łatwo je poznać, jednolicie szare, nieduże czaple z ciemniejszą „czapką” na głowie. I – co dziwne – widziałem charakterystyczne długie białe pióra, które przecież wyrastają w porze godowej. A ta dawno się skończyła. No, ale może węgierskie ślepowrony mają inne terminy.
Zanim dojdziemy do samochodu, podziwiamy jeszcze oryginalny pomnik z oryginalnej kadzi z oprzyrządowaniem do pędzenia palinki. Cóż, Węgrzy mogą ją pędzić legalnie. Gdy w którymś roku zakłady podyktowały tak skandaliczną cenę porzeczki czarnej, Węgrzy pokazali im wała i z całych zbiorów wypędzili palinkę. U nas było to samo, ale że PSL tylko mówi, że trzeba się pochylić z troską nad tą sprawą (tak mówi do dwudziestu lat, wiem, bo śledzę temat), to naszym rolnikom zostało tylko płakać i zostawiać owoce na krzakach.
Jedziemy na drugą stronę półwyspu; może tam będzie lawenda. Podjeżdżamy bardzo stromą uliczką aż na koniec wioski letniskowej Sajkod. I idziemy stromą ścieżką przez las. Po drodze z Krzyśkiem degustujemy owoce dzikiego derenia. Kwaśne, ale dobre. Po wejściu na górę widzimy wspaniałe krajobrazy, cudowny widok półwyspu z dwoma jeziorami pośrodku i klasztorem w oddali. Pięknie tu, ale lawendy ani śladu.

Hegyestu
To wycieczka dla mnie, geologa amatora (oprócz malakologii moje inne pasje to właśnie geologia ze wskazaniem na kamienie szlachetne, turystyka i parę innych). Bo Hegyestu to wygasły wulkan, który został obdarty z ziemi i pół bazaltowej góry zniknęło; długie lata był tu kamieniołom. Teraz to część parku narodowego Balaton Felvideki. Tak jak się obawiałem, przed wejściem kasa. I cztery tysiące forintów poszło... Niewiele, nieco ponad 17 zł, ale pamiętacie, że liczę każdy forint, który jest warty niecałe pół grosza.
Widok wspaniały; ciasno ustawione obok siebie sześciokątne słupy szarego bazaltu, znane jako organy. Podziwiamy górę od dołu, wchodzimy na jej szczyt, oglądając panoramę okolicznych, obsadzonych winnicami wzgórz. Na dole jeszcze muzeum geologiczne, dość marne, ale wliczone w cenę...

Plitvice
Daleko. 420 km przez Otočač, ale niemal cała droga autostradą. Jedziemy tą trasą. Uzależnieni jesteśmy od Zielonej Karty. Kiedyś była wydawana za darmo, teraz się za nią płaci (nie mam ubezpieczenia w PZU), więc wykupiłem na jeden dzień. Jedzie się szybko i dość szybko byliśmy na miejscu. Tym szybciej, bo znudzone wzajemnym brataniem się węgierskie i chorwackie służby graniczne machnęły tylko na nas ręką, by jechać dalej. Ostatni, coś koło 60-kilometrowy odcinek jechaliśmy długo, ponad godzinę, bo to już nie autostrada. Na miejscu paręnaście minut zajęło znalezienie darmowego miejsca do zaparkowania samochodu. Na szczęście mała, zwrotna panda wciśnie się wszędzie, więc się wcisnąłem.
Gdy już za ciężkie pieniądze kupiliśmy bilety, zobaczyliśmy, jak łatwo nie płacić Po prostu zamiast iść drogą, można na skróty i już się jest w parku. Sadząc po wydeptanej ścieżce, inni odkryli ten patent wcześniej
Park – powszechnie znany, więc nie ma się co rozpisywać. W każdym razie było dużo Azjatów, więc miałem ucztę dla oczu, bo wschodnie gejsze niedzisiejsze to moje ulubione kobiety. Żona o tym wie (ona z kolei preferuje murzynów), więc mogłem się na nie gapić bezkarnie...
Z parku wyszliśmy o zmierzchu. Żeby jak najmniej zapłacić za autostradę, postanowiłem pojechać zwykłą drogą do Karlovača. Jechaliśmy bardzo powoli, bo tę drogę wybrały także liczne kampery wracające z Plitvic. Ale dzięki temu nie nadzialiśmy się na liczne tu radary chorwackiej policji.
Koniec trasy był w lekkim strachu, bo było już po północy i nie miałem ubezpieczenia na Chorwacji. Na szczęście udało się przejechać trasę bez wypadku. Chorwackie służby graniczne nawet na nas nie spojrzały.

Budapeszt
Wszystko odbyło się bez problemów. Szybko przyjechaliśmy, szybko znaleźliśmy miejsce do parkowania (za darmo) tuz obok zamku budzińskiego. Trasa standardowa, czyli starówka, bazylika, Baszta Rybacka, zamek, góra Gellerta, Peszt, parlament, Wyspa Małgorzaty. Na starówce oglądamy wypielęgnowanego aż do przesady psa pumi (aż się wycieczki z nim fotografowały), na wyspie Małgorzaty próbujemy langosza. A obok parkingu z niekłamanym żalem oglądam w sklepie domowe instalacje do pędzenia palinki. Ceny począwszy od niespełna dwustu złotych!
Wróciliśmy późną nocą.

Keszthely
Złaziliśmy całe miasto. To znaczy rozkopany rynek z gotyckim (wtedy remontowanym) kościołem, nadbalatoński park, starówkę i oczywiście pałac Festeticsów. To ród był może mniej zamożny od np. Esterhazych, ale z pewnością bardziej zasłużony. Ich rodowy pałac w Keszthely przeznaczyli na akademię rolniczą, pierwszą w Europie zresztą. Dziś po uczelni nie ma śladu poza wspaniałym parkiem. Wewnątrz jest muzeum i sale koncertowe. Latem wszakże koncerty klasyczne odbywają się w parkowym amfiteatrze. Zaczynają się wieczorem a kończą późna nocą. Nieraz widzieliśmy ludzi idących w stronę pałacu z kocami. Sporą grupę słuchaczy stanowili Rosjanie, chodzący co prawda bez eskorty policji jak Żydzi w Polsce, ale w dużych grupach i bardzo cicho się zachowujący. To z powodu powszechniej niechęci, panującej tu od 1956 roku. Węgrzy uczyli się przymusowo rosyjskiego tak jak my, ale nie znajdziecie tam kogoś, kto przyzna, ze umie po rosyjsku.

Raz miałem ciekawy przypadek potwierdzający to. Zatrzymał mnie jakiś węgierski cyklista w wieku, w którym na pewno uczył się rosyjskiego, i to długie lata. Pyta mnie po węgiersku o coś. O ja go pytam, czy on po rosyjsku. Z oburzeniem zaprzeczył. No to czy po angielsku. Ależ tak! Mówi po angielsku tak jak ja, czyli bardzo miernie, ale mówieniem językiem wroga się nie zhańbi. Pytał, czy tędy dojedzie do rowerowej magistrali balatońskiej. Pokazałem mu jak ma jechać. I on mnie pyta, skąd jestem. Gdy słyszy, że z Polski, odpowiada: Polak Węgiel dwa blatanki...

No i łazimy nad Balatonem. Raz poszliśmy w konkretne miejsce o konkretnej godzinie. Bo w internecie wyczytałem, że wtedy będzie obrączkowanie łabędzi. Operacja przyciągnęła wielu turystów. Najpierw wabi się ptaki chlebem, a gdy podpłyną, chwyta się jednego za szyję za pomocą haka i ciągnie do brzegu. Tam łapie go kilka osób, bo to bardzo silne ptaszysko. Łabędź jest mierzony, ważony, obrączkowany i wypuszczany. Zwiewa jak wystrzelony z procy...

Widzimy wędkarzy łowiących spore ryby. Raz oglądaliśmy operację wyciągania i chwytania sporego węgorza. I podziwiamy ptactwo. Oczywiście łabędzie i kaczki, ale także... minikaczki. Tym mianem syn określił dziwnego ptaka, niby wodnego, ale jakiegoś małego, znacznie mniejszego od kaczki, więc go ochrzcił minikaczką. Była to młoda kurka wodna.

„Odkryliśmy” poza minikaczką także kilka innych gatunków. Pies jadalny to gatunek odkryty i nazwany przez żonę. Tym mianem określaliśmy flegmatycznego i wyrośniętego chow-chow, całymi dniami leżącego w bramie domu przy Festetics utcy, niedaleko naszego bloku. Nietopies to gatunek odkryty przez syna. Pies o wyglądzie nietoperza, czyli pysk jak po rąbnięciu w ścianę i sterczące uszy, czyli buldog francuski. To popularna w tym mieście rasa. Proweniencja psa konika jest dyskusyjna. Ponownie odkryty (znany w zoologii efekt Łazarza) został pies konik. Pierwszy raz opisała go córka jakieś 15 lat temu. Był to potężny dog niemiecki naszych sąsiadów z bloku. Potem gatunek wyginął, aż został ponownie odkryty w Keszthely, i to w dwóch egzemplarzach.

Na jednym z hoteli widzimy ciągle migające światło, leniwie w czasie sztilu i szybko podczas silnego wiatru. To balatoński system ostrzegający żeglarzy. U nas wprowadzony z wielka pompą dopiero niedawno, po śmierci kilku osób, na Węgrzech działający od dawna.

Raz, gdy jemy obiad, dzwoni telefon. To moja koleżanka z pracy. Pracowałem wtedy rozdarty między połówką etatu w chełmskim tygodniku a połówką na nauczaniu indywidualnym w szkole. Mówi, że inna koleżanka odeszła z pracy w szkole. I jej tym samym wolne jej stanowisko. No to natychmiast dzwonię do dyrektora, że wiem o jej odejściu i że chętnie ją zastąpię. Nie odpowiedział nie ani tak, ale po powrocie na radzie pedagogicznej zakomunikował, że ja jestem nowym wychowawcą klasy szóstej. I rozdarcie się skończyło, z Chełmem się pożegnałem.

W końcu moja twarda polityka fiskalna przyniosła taki efekt, że na dzień mieliśmy do wydania niemal 50 zł. No to już próbowaliśmy lokalne specjały, nie tylko langosze, które nam bardzo posmakowały, ale także dziwne rury z ciasta posypanego cukrem. Ja sam częściej raczyłem się winem. Tuż przed odjazdem zaopatrzyliśmy się w pamiątki w postaci paru flaszek palinek o różnych smakach, stos owoców i parę innych drobiazgów. I zostały nam trzy stówy. Dziewczyny chciały je wydać na ładne skórzane torebki, których w Keszthely było full. Nie zgodziłem się wszakże. One torebki sobie jeszcze kupią, gdy znów pojedziemy na południe, a ja muszę mieć zapas na wszelki wypadek. Owszem, po zwrocie kaucji będę miał kasę na paliwo, ale wolę mieć lekki nadmiar.

Powrót był bez większych emocji, bo znałem już myk z ominięciem autostrady w Koszycach. Nauczyłem się go wracając z Chorwacji. Cały czas trzymałem się drogowskazów, które ładnie wyprowadzały mnie z miasta, aż w końcu wylądowałem na... autostradzie. Zatrzymałem się w porę, widząc w oddali policję na przeciwległym pasie, która łapie tych, co winiet nie mają. Zawróciłem i znów próbuję wyjechać z miasta. Bez efektu. Za każdym razem ląduję w tym samym miejscu. W końcu, gdy trzeci raz lądowałem w tym samym miejscu, tuż przed autostradą, zatrzymałem się na stacji i pytam obsługi, jak ja mam trafić na drogę 68 do Preszowa. Tłumaczą mi, że tak, jak jechałem dotąd. Mówię, że właśnie tak jechałem, ale i tak wyjeżdżam na autostradę. - Bo tak ma być – usłyszałem odpowiedź od niekumatej kasjerki. Na szczęście poratował mnie gość w kolejce. Mówi, żeby jechać prosto, na autostradę. Wjechać na nią śmiało i po około kilometrze będzie zjazd, ale nie na Preszów, lecz na Budimir. Odległy od Koszyc o... 1 km. I dopiero po zjeździe pojawi się informacja, że to droga nr 68 na Preszów...

O swoich węgierskich dylematach finansowych długo nie mówiłem rodzinie. Nawet wtedy, gdy żona często mawiała, że Węgry były nieudane. I to wcale nie ze względu na ominięcie Tapolcy, lecz z powodu... Balatonu i jego zbyt bujnego życia biologicznego, zwłaszcza mikrobiologicznego. Dzieci wszakże były innego zdania, im się podobało. Dopiero gdy mieliśmy jechać do Gruzji a żona uparła się, że przecież powinniśmy się przecież wyrobić w 1,5 tys. zł, powiedziałem jej, jak „wypoczywałem” na Węgrzech. Przyznała mi rację i z Gruzji wróciliśmy z 200 dolarami w kieszeni.

Nauczki post factum
Jadąc gdzieś, zawsze trzeba mieć więcej pieniędzy. Tak na wszelki wypadek.
Jeśli macie jechać z kimś, kto preferuje wody morskie, to obierzcie inny kierunek, z dala od Balatonu.i pierwsza porcja foteki parę kolejnychi parę kolejnycha teraz Heviz i FenekpusztaNo to Salfold i Kis-BalatonI Tihanyi Budapeszt

Dodaj Komentarz

Komentarze (8)

lukas63 8 marca 2014 21:15 Odpowiedz
Jestem pod wrażeniem,chyba bym sie nie zmieścił w tej kwocie,Western union? Karta przynajmniej debetowa to rzecz święta podczas podróży, zawsze kogoś można prosić o przelew.A i zielonej karty nie potrzebowales w Chorwacji chyba, że przez Bośnię jechalesCo do nieprzyznawania sie do tego że z kasa słabo to też kiedyś tak miałem ale sie nauczyłem i mówię teraz od razu jak jest :-) tak ogólnie fajna przygodę mieliście :-) czekam na więcej zdjęć :-)Wysłane z mojego HTC Desire X przy użyciu Tapatalka
grzegorz40 8 marca 2014 21:34 Odpowiedz
U mnie w Ursusie jest automat z karmą dla kaczek, prawie identyczny, cena karmy 1 zł ;-)
gollum 8 marca 2014 21:50 Odpowiedz
lukas63 napisał:Karta przynajmniej debetowa to rzecz święta podczas podróży, zawsze kogoś można prosić o przelew.Jest u nas dość liczna grupa takich, co to wzorując się na swoim prezesie nie ma nawet konta, więc są i tacy, co nie mają kart debetowych ;) Teraz już mam, w Gruzji już miałem, tak na wszelki wypadek, ale jak przystało na tradycjonalistę, wolę posługiwać się pieniędzmi realnymi
mashacra 8 marca 2014 22:40 Odpowiedz
Bardzo fajna relacja, na początku dramatycznie, czuć było ból organizatora. Na szczęście koniec w pozytywnym klimacie. No i nie było to: widziałem ten budynek (zdjęcie jak 1000 innych), tylko osobiste pokazanie, że można inaczej i z pasją. Szacunek.
flus 11 marca 2014 13:01 Odpowiedz
Wiem, ze nie zawsze sie da mieć urlop poza wakacjami, ale dla przykladu podam, ze ostatnio znajoma za lot i pobyt w 4*hotelu z all inclusive przez 10 dni na Costa del Sol zaplacila 3 tys. za 4 osoby. W tym bylo tez wypożyczenie samochodu na caly okres pobytu.Tylko ze to bylo pod koniec lutego...
mashacra 11 marca 2014 13:41 Odpowiedz
Morze Śródziemne w zimie jest cieplejsze niż u nas, ale to nie powód żeby od razu tam się pchać. ;)Ceny samochodów i hoteli w tym okresie są śmieszne bo to "martwy" sezon.Co nie zmienia faktu, że te 3k jest dobrą ceną, sama składała czy może lastminute?@GollumCzasem warto dołożyć 500-1000 pln z innej "kupki" i mieć "komfort", zresztą sam piszesz:"Da się, ale nie polecam; odchorowuje się to długo. Ja odchorowałem..."Planuję już kolejny wyjazd na 12 dni dla 4 osobowej rodziny i kwota 5000 max.6000 pln spokojnie powinna wystarczyć na samolot, samochód z paliwem na miejscu (lub komunikację np. na Malcie) hotele/apartamenty, jedzenie we własnym zakresie i skromne miejscowe atrakcje.Przykładowo Chorwacja 10 dni przełom czerwca i lipca 2013, Malta 10 dni październik 2013, Costa del Sol 12 dni czerwiec 2014.14 dni za 4,5k są po za moim zasięgiem tak więc jestem pod wrażeniem. :D
flus 11 marca 2014 14:30 Odpowiedz
mashacra napisał:Co nie zmienia faktu, że te 3k jest dobrą ceną, sama składała czy może lastminute?Sama składała - lot Norwegianem do Malagi, hotel przez niemieckie biuro podróży, a samochód w Malagacar.Zresztą opisała wszystko tutaj:http://zapytaj-farmaceute.blogspot.com/ ... yjazd.html
raphael 31 lipca 2014 22:14 Odpowiedz
Gollum napisał:Tylko tyle zostało po wciąż reklamowanych w przewodnikach polach lawendowych TihanyKurcze! i pomyśleć, że w czerwcu gdzieś między Sarvar / Szombathely / Jak natrafiłem na łany pól lawendowych w pełnym rozkwicie... i nie zatrzymałem się, żeby zrobić choćby jedno zdjęcie :oops: